Kiedyś traktowałam próbki po macoszemu: dali to dali, zużyłam, wielkie mi mecyje. Nie dostałam? Spoko a na co mi to? I tak to jakoś się kręciło - dopiero prowadzenie bloga uświadomiło jak bardzo próbki potrafią zaczarować! Chociaż nadal traktuję je po macoszemu, nadal mało z nich mnie zachwyca to czasami (podkreślam, że czasami) jedna taka mała saszetka mnie zadziwi! Na palcach obu rąk mogę wyliczyć ile razy miało to miejsce przez te wszystkie lata prowadzenia bloga i ile z tych produktów finalnie trafiło na moją półkę. I tak było w tym przypadku: to właśnie Ewelina mi nie żałuje próbek i to właśnie w taki sposób poznałam dzisiejszego gościa. To właśnie po zużyciu 2 czy 3 saszetek byłam zakochana po uszy i rozpływam się nad tym cudem! I finalnie to Ewelina winna całego zamieszania ( :D) podarowała mi zielony słoiczek, który mnie wtedy kupił. A dziś? A dziś to ja siedzę i mam zamiar powiedzieć czy mój zachwyt nadal trwa ;)
Tony Moly The Chok Chok Green Tea Watery Cream bo o nim mowa ma jedną, ale bardzo istotną wadę, o której muszę na wstępie powiedzieć. Ma koszmarną dostępność w Pl bo tu tylko dostaniecie esencję czy żel z tej serii ale krem nie (nad czym ubolewam!).
Ten bogaty w przeciwutleniacze krem, stworzony z czystego sfermentowanego ekstraktu z zielonej herbaty zamiast wody destylowanej, jest oparty na żelu, zapewniając intensywne nawilżenie bez przyklejania się do skóry. Krem na bazie żelu zawiera ponad 63% sfermentowanego wyciągu z zielonej herbaty i pozwala skórze utrzymywać wilgoć przez długie godziny, tworząc cienką warstwę nawilżającą na suchej skórze.
(yyy znaczy się opis wrzuciłam w tłumacza więc roche kulej :D)
Dokładnie mija 2 miesiące użytkowania tego kremu. Dzień i wieczór, czasem tylko dzień, czasem tylko wieczór. Ponad 60 dni razem i jeszcze kilka przed nami i naprawdę z ręką na sercu muszę powiedzieć - nie zachwycałam się nim bez powodu!
The Chok Chok ma inny mankament - nie miałam pojęcia czy stosować go na dzień czy na noc. Owszem producent pisze 'jako ostatni krok' i tyle, a tych tam hieroglifów nie znam więc musiałam oprzeć się na własnej intuicji w kwestii używania. Najpierw używałam go tylko rankiem - kiedy zauważyłam, że moja skóra dobrze reaguje włączyłam go do wieczornej pielęgnacji i tu zaskoczenie, nie potrzebuję wieczorem nic bardziej treściwego bo on mi w zupełności wystarcza.
Powiem tak: nie dość, że nie miałam pojęcia na jaką porę go wybrać to ten opis producenta nic konkretnego nie mówi. A szkoda bo krem ma naprawdę potencjał!
Używając rankiem, krem nada się pod makijaż, nie sprawia, że jakiś podkład/ puder się roluje, nie koliduje z innymi produktami pielęgnacyjnymi. Czy to dzień / wieczór mazidło pięknie i szybko się wchłania, nie zostawia żadnej lepkiej warstwy. W kwestii działania ma kilka plusów: nawilża wystarczająco , przynajmniej dla mojej obecnie normalnej cery poziom nawilżenia jest zadowalający więc nie ma mowy o żadnych suchych miejscach na buzi, świetnie też niweluje suchość po maskach oczyszczających czy takich przy których jest uczucie 'ściągnięcia' - momentalnie to łagodzi!. Z tym się wiąże też to, że dla cer suchych (do których jest przeznaczony) / odwodnionych może być odpowiedni na dzień, zaś niestety na wieczór taka cera będzie potrzebować czegoś 'mocniejszego'. Ciężko mi się ustosunkować do tej cienkiej warstwy, która ma być - Broń Boże nie mylić tego z tłustym filmem! Chodzi o to, że na buzi czuć tą dawkę nawilżenia i z godziny na godziny można zaobserwować, że skóra nadal wygląda świeżo.
Po 2 miesiącach użytkowania muszę to powiedzieć: moja cera w końcu ma tyle nawilżenia ile potrzebuje, ani grama więcej ani mniej, dzięki temu nie muszę / mogę pominąć krem kiedy nie czuję się na siłach na dokładną i pełną pielęgnację (a to w moim przypadku oznacza, że poziom nawilżenia skóry utrzymuje się ładnych kilka godzin). Poza tym robi to co kocham - rozświetla! I o ile nie widać tego od razu to z biegiem czasu moja skóra nabrała zdrowego blasku! Poziom nawilżenia ✓ rozświetlenie wyglądające bardzo naturalnie ✓, brak podrażnienia ✓ wydaje mi się też, że delikatnie łagodzi wszelkie zaczerwienia skórne ✓ skóra wygląda zdrowiej i ma bardziej równy koloryt ✓ świetna formuła ✓.
Chciałabym powiedzieć, że on robi coś ponad ale nie, robi to co producent obiecał, w długofalowym działaniu robi znacznie więcej ale jak ktoś liczy, że mając suchą skórę to jedno smarowanie tym kremem wystarczy to nie. Jasne fajny jako baza pod makijaż, poziom nawilżenia zawsze na dobrym poziomie, rozświetla, masz wrażenie, że skóra to naprawdę jedno wielkie 'wow' ale naprawdę to wszystko jest wtedy gdy używasz go dłużej niż tydzień czy tam dwa.
Jakie opakowanie jest każdy widzi - zielone (a to chyba ma nawiązywać do tytułowej zielonej herbaty). Taki tam lekki, zielony plastik, który ma pojemność niestandardową (ani 30 ml ani 50 ml) tylko 60! Zamiast typowej srebrnej folii mamy białą plastikową nakładkę, która zabezpieczona jest folią.
Nie do końca jest to żelowy krem - bardziej to połączenie tradycyjne formuły z kroplą żelu. Jest gęsty a zarazem lekki, nie ślizga się z rąk i szybko się go aplikuje. Przypomina taki dobrze zbity jogurcik lub bitą śmietanę z żelatyną. Trzeba przyznać, że jego lekkość sprawia, że w ogóle go nie czuję na buzi!
Zapach! Ładny, świeży i zielony, niestety czuć go tylko podczas aplikacji, na tą chwilę po tych ośmiu tygodniach razem w ogóle nie czuję zapachu!
Już niewielka ilość kremu będzie wystarczająca w pielęgnacji (ok, dacie więcej? Nie szkodzi, krem nadal się wchłania szybko, nie bieli ani się nie maże), stąd też jego wydajność, szacuję, że na miesiąc pielęgnacji mi jeszcze wystarczy.
Wiem, dla niektórych to działanie może nie być wystarczające ale szczerze mówiąc, każdy (no prawie każdy) uważa, że marka Tony Moly to głównie opakowanie a nie zawartość (także racja). A tutaj mamy przyjemne zaskoczenie, bo opakowanie zwykłe, bez fantazji ale za to w środku mamy azjatycką perełkę, która mnie w sobie rozkochała. Moja cera nie wymaga dużo, doprowadzenie jej do 'normalności' kosztowało mnie znacznie więcej wysiłku, zmarszczek nie mam więc to co potrzebuję/ chce krem mi dał i jest totalny zachwyt.
Jolse, ok 60 zł / 60 ml
Tony Moly The Chok Chok Green Tea Watery Cream bo o nim mowa ma jedną, ale bardzo istotną wadę, o której muszę na wstępie powiedzieć. Ma koszmarną dostępność w Pl bo tu tylko dostaniecie esencję czy żel z tej serii ale krem nie (nad czym ubolewam!).
Ten bogaty w przeciwutleniacze krem, stworzony z czystego sfermentowanego ekstraktu z zielonej herbaty zamiast wody destylowanej, jest oparty na żelu, zapewniając intensywne nawilżenie bez przyklejania się do skóry. Krem na bazie żelu zawiera ponad 63% sfermentowanego wyciągu z zielonej herbaty i pozwala skórze utrzymywać wilgoć przez długie godziny, tworząc cienką warstwę nawilżającą na suchej skórze.
(yyy znaczy się opis wrzuciłam w tłumacza więc roche kulej :D)
Dokładnie mija 2 miesiące użytkowania tego kremu. Dzień i wieczór, czasem tylko dzień, czasem tylko wieczór. Ponad 60 dni razem i jeszcze kilka przed nami i naprawdę z ręką na sercu muszę powiedzieć - nie zachwycałam się nim bez powodu!
The Chok Chok ma inny mankament - nie miałam pojęcia czy stosować go na dzień czy na noc. Owszem producent pisze 'jako ostatni krok' i tyle, a tych tam hieroglifów nie znam więc musiałam oprzeć się na własnej intuicji w kwestii używania. Najpierw używałam go tylko rankiem - kiedy zauważyłam, że moja skóra dobrze reaguje włączyłam go do wieczornej pielęgnacji i tu zaskoczenie, nie potrzebuję wieczorem nic bardziej treściwego bo on mi w zupełności wystarcza.
Powiem tak: nie dość, że nie miałam pojęcia na jaką porę go wybrać to ten opis producenta nic konkretnego nie mówi. A szkoda bo krem ma naprawdę potencjał!
Używając rankiem, krem nada się pod makijaż, nie sprawia, że jakiś podkład/ puder się roluje, nie koliduje z innymi produktami pielęgnacyjnymi. Czy to dzień / wieczór mazidło pięknie i szybko się wchłania, nie zostawia żadnej lepkiej warstwy. W kwestii działania ma kilka plusów: nawilża wystarczająco , przynajmniej dla mojej obecnie normalnej cery poziom nawilżenia jest zadowalający więc nie ma mowy o żadnych suchych miejscach na buzi, świetnie też niweluje suchość po maskach oczyszczających czy takich przy których jest uczucie 'ściągnięcia' - momentalnie to łagodzi!. Z tym się wiąże też to, że dla cer suchych (do których jest przeznaczony) / odwodnionych może być odpowiedni na dzień, zaś niestety na wieczór taka cera będzie potrzebować czegoś 'mocniejszego'. Ciężko mi się ustosunkować do tej cienkiej warstwy, która ma być - Broń Boże nie mylić tego z tłustym filmem! Chodzi o to, że na buzi czuć tą dawkę nawilżenia i z godziny na godziny można zaobserwować, że skóra nadal wygląda świeżo.
Po 2 miesiącach użytkowania muszę to powiedzieć: moja cera w końcu ma tyle nawilżenia ile potrzebuje, ani grama więcej ani mniej, dzięki temu nie muszę / mogę pominąć krem kiedy nie czuję się na siłach na dokładną i pełną pielęgnację (a to w moim przypadku oznacza, że poziom nawilżenia skóry utrzymuje się ładnych kilka godzin). Poza tym robi to co kocham - rozświetla! I o ile nie widać tego od razu to z biegiem czasu moja skóra nabrała zdrowego blasku! Poziom nawilżenia ✓ rozświetlenie wyglądające bardzo naturalnie ✓, brak podrażnienia ✓ wydaje mi się też, że delikatnie łagodzi wszelkie zaczerwienia skórne ✓ skóra wygląda zdrowiej i ma bardziej równy koloryt ✓ świetna formuła ✓.
Chciałabym powiedzieć, że on robi coś ponad ale nie, robi to co producent obiecał, w długofalowym działaniu robi znacznie więcej ale jak ktoś liczy, że mając suchą skórę to jedno smarowanie tym kremem wystarczy to nie. Jasne fajny jako baza pod makijaż, poziom nawilżenia zawsze na dobrym poziomie, rozświetla, masz wrażenie, że skóra to naprawdę jedno wielkie 'wow' ale naprawdę to wszystko jest wtedy gdy używasz go dłużej niż tydzień czy tam dwa.
Jakie opakowanie jest każdy widzi - zielone (a to chyba ma nawiązywać do tytułowej zielonej herbaty). Taki tam lekki, zielony plastik, który ma pojemność niestandardową (ani 30 ml ani 50 ml) tylko 60! Zamiast typowej srebrnej folii mamy białą plastikową nakładkę, która zabezpieczona jest folią.
Nie do końca jest to żelowy krem - bardziej to połączenie tradycyjne formuły z kroplą żelu. Jest gęsty a zarazem lekki, nie ślizga się z rąk i szybko się go aplikuje. Przypomina taki dobrze zbity jogurcik lub bitą śmietanę z żelatyną. Trzeba przyznać, że jego lekkość sprawia, że w ogóle go nie czuję na buzi!
Zapach! Ładny, świeży i zielony, niestety czuć go tylko podczas aplikacji, na tą chwilę po tych ośmiu tygodniach razem w ogóle nie czuję zapachu!
Już niewielka ilość kremu będzie wystarczająca w pielęgnacji (ok, dacie więcej? Nie szkodzi, krem nadal się wchłania szybko, nie bieli ani się nie maże), stąd też jego wydajność, szacuję, że na miesiąc pielęgnacji mi jeszcze wystarczy.
Wiem, dla niektórych to działanie może nie być wystarczające ale szczerze mówiąc, każdy (no prawie każdy) uważa, że marka Tony Moly to głównie opakowanie a nie zawartość (także racja). A tutaj mamy przyjemne zaskoczenie, bo opakowanie zwykłe, bez fantazji ale za to w środku mamy azjatycką perełkę, która mnie w sobie rozkochała. Moja cera nie wymaga dużo, doprowadzenie jej do 'normalności' kosztowało mnie znacznie więcej wysiłku, zmarszczek nie mam więc to co potrzebuję/ chce krem mi dał i jest totalny zachwyt.
Jolse, ok 60 zł / 60 ml