Zapowiedzi o tej serii rozgrzały fanki tego mazidła. Nie da się ukryć, że nim nowa linia zapachowa trafiła na półki marki Organique już było wiadomo jedno: to będzie cudowny aromat. Czarna orchidea czyli nowy rytuał pielęgnacyjny, który dostępny jest jakoś od początku roku błyskawicznie zaskarbił sobie przychylność kobiet. Głównym jego atutem (podobno) jest niesamowicie seksowny i uwodzicielski zapach . Uwierzcie mi, kiedy ja dostałam ten balsam byłam wniebowzięta: do dziś czytam (w większej mierze) same ochy i achy o nim i naprawdę bardzo, ale to bardzo liczyłam na to, że ja w końcu nie będę marudzić i poprę każdą opinię wydaną na jego temat. Niestety między nami nie zaiskrzyło tak mocno, grom nie walił się z jasnego nieba, nie, nie jest źle ale razem z nową nutą zapachową zmieniło się też kilka elementów tego balsamu i z czystym sumieniem mogą teraz powiedzieć... znaczy się mogę trochę marudzić ;D
Porównanie mam i nie będę ukrywać, że znajdziecie tu odniesienie do poprzedniej wersji, którą miałam (balsam z masłem shea mango), zresztą tego chyba nie uniknę ;). Black orchid zdecydowanie przypadnie większości kobiet do gustu jednak ja jak zwykle jestem inna i mi w nim coś po prostu nie gra :D. Nowy zapach, nowa formuła, która była dla mnie ogromny zaskoczeniem! ;)
W kwestii działania nie mam mu nic do zarzucenia - jest identycznie jak w przypadku wersji mango:
- odżywia - w końcu mamy tu shea na pierwszym miejscu w składzie, to odżywienie czuć i naprawdę skóra (na swój sposób) Ci za to dziękuję,
- regeneruje - oj tak, jak w przypadku wersji mango, idealny po depilacji, na suchą / szorstką skórą istny kompres,
- nawilża - nie będę pisać poematów bo nawilża bajecznie i długotrwale, czuć to na skórze następnego dnia,
- natłuszcza - a to zasługa wszystkich olejków, które wręcz czuć podczas nakładania balsamu,
- delikatny, nie podrażnia i nie uczula.
0 komentarze